niedziela, 13 marca 2011

normalna sobota...

Piątek godz. 22:00
Prośba, że o 00:00 zaistnieje potrzeba przetransportowania roweru do mego boksu, gdyż tygodniowe opady mogą doszczętnie zniszczyć maszynę,a wtedy życie straciłoby sens. Myślę, że zachciankę mogę spełnić, niech będzie północ - nie powinnam jeszcze śnić. 

Sobota:
godz. 01:30
Ekmh...Trochę obsuwka w czasie z przyczyn oczywiście od człowieka niezależnych i sprzysiężeniu się rzeczy martwych. To ja biedna obudzona pognałam co sił, kluczykiem nieliche wrota otworzyć i udać się już na jakże zasłużony odpoczynek.

godz. 04:30
Słodko znienawidzony dźwięk budzika, wołającego że już najwyższa pora otworzyć oczęta i ruszyć na spotkaniu przygody. Ogarnęłam się na ślepo, kanapki zapakowałam, lapka jako boombox'a na wieczorne hulanki pod pachę zgarnęłam, dechę z butami w pokrowczyk i na plecy i śmiało ruszyłam o pięknym, mrocznym poranku na uwielbianą przez wszystkich - stację BP.

godz. 05.15
Ruszylimy w stronę Czech, gubiąc się już we Wrocku.

straciłam rachubę czasu...

Czechy
Korowód 4 limuzyn. Jedziemy z wjb na końcu, gps mamy i tak trafimy. 
Wyobraźcie sobie, że znaki drogowe w Czechach są ubrane. Ja, szczycąca się 'sokolim wzrokiem', oczywiście nie zauważyłam, a wszyscy w pojeździe się nimi zachwycali. Niczym upierdliwy przedszkolak, ze łzami w oczach i trzęsącą się brodą, zapragnęłam również zobaczyć ubrane znaki. Nela, znana ze swej cierpliwości i nieskończenie dobrej woli raczyła przed takim oto znakiem się specjalnie zatrzymać. Oględzin dokonałam, spodziewając się bóg wie czego, jakiś eleganckich czapeczek, bucików na słupku, może szaliczka pod tarczą, a nie tego że ten maciupeńki ludzik, będzie miał buty i kapelusz. Mogłam nie zauważyć.

Ale cóż. Pognalimy dalej. Wjechaliśmy już na serpentynę, zaczęliśmy podziwiać okoliczne górki do jazdy, to że jest śnieg i możliwość poszusowania. I tak tkwiąc w tym naszym letargu, zamyśleniu nad śniegiem, wyjechaliśmy zza zakrętu wprost na nasz korowód, który stał. I wszyscy wkoło stali. Sądziłam, że zrobiło się komuś niedobrze od tych zakrętów, ale jednak nie. Było tak ślisko na jezdni, że niestety dwa środkowe auta zderzyły się ze sobą. 
Dziękowaliśmy Bogu, że nie wypadli z zakrętu,że nie mieli desek w autach, które obcięłyby głowę, że my oglądaliśmy znaki i nie mieliśmy dużej prędkości. Jak już doszliśmy do siebie, ogarnęliśmy co i jak, stwierdzone zostało, że robimy come back do Wrocka. 3 auta dały radę wrócić, jedno musiało czekać na lawetę. We Wro, mieliśmy zrobić 'before party' w Niebie. Toteż lud uzgodnił, że będziemy in tacz. 

Ja i Nela stwierdziłyśmy, że jak nie ma śniegu to w ramach odreagowania po porannych przeżyciach, robimy dzień chillout'u. Spotkałyśmy się na mieście, krążąc i nie chcący wpadłyśmy na konkurs w podnoszeniu ciężarów, czy Bóg jeden wie czego. Było pełno mężczyzn w obcisłych spodenkach, karków i koksów, porównujących swoje mięśnie. Ale największą rewelację zrobił żeński odpowiednik koksa. Kobieta ta,o ile można ją tak nazwać, miała mięśnie w miejscach, w których ja na pewno bym ich mieć nie chciała...od patrzenia na nią stwierdziłyśmy, że jesteśmy głodne i idziemy jeść. 
Pizza hut nieśmiertelna. Głodne jak stado wilków, chciałyśmy zamówić wszystko co się dało, ale z racji przejrzystości umysłu, zlekceważyłyśmy zachciankę i skończyłyśmy tylko na wielkiej dolewce,przystawce, średniej na grubym cieście i deserze lodowym. 
Z trudem wyczołgałyśmy się stamtąd. Byłyśmy jak ten krasnal leżący pod pizzerią. Ledwo, bo ledwo dotoczyłyśmy się do bankomatu, przy którym jak się okazało Nela się zorientowała, że nie ma karty. Odbyła się szybka akcja, pojechania do domy, szukania karty po koszach, biurkach nawet w aucie i ostatecznym zablokowaniu starej i zamówieniu nowej. Nawet madre Neli uraczyła mnie ciekawą historią o wykradaniu piwa z browaru. Po ucałowaniu rączek i ukłonie poszłyśmy do kina, bo relaks na siedzeniach się należał. W końcu 'tam sobie odpoczniemy'. 
'Skąd wiesz' odradzam bardzo, Nela wam opowie może o czym to jest, ja zasypiałam na wszystkich dialogach syna z ojcem i jakiś czułych rozkminach, więc za recenzenta nie robię.
Na koniec tego szalonego dnia wylądowałyśmy obie z ekipą kinową, niestety nie z CC w Niebie (bo laweta zajechała do kraju ojczystego ok 18, więc wszelkie harce po oględzinach zostały pożegnane), ale z heliosową w pracowni artystycznej. Sobota okazała się dniem ruskiego szampana, tudzież takiego zakupiliśmy i takim też w pracowni wspaniałej go sączyliśmy. Prawie po angielskim wyjściu, urządziłyśmy sobie grę w PS, gdzie z bananów strzelało się do ludzików, a oni o dziwo umierali...a przynajmniej dobrze udawali.

Ostatecznie spokojna sobota, którą miało się spokojnie spędzić w na czeskim stoku i zajadać knedlki, skończyła się o tej godzinie co się zaczęła w pierwszym etapie i mam głęboką nadzieję, że kolejna dawka absurdów i totalnie zaskakujących sytuacji, zostanie mi dana chociaż rozłożona w czasie.

Tak mi dopomóż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz