piątek, 31 grudnia 2010

bo nie
dlaczego
BO TAK!

'Escalate the sense
Enhancing to join the dawn'






Refleksja mnie naszła taka mała... dobry był to rok:

styczeń...bo modra linka jednak przyjechała w sobotę o 18

luty...bo żółty szlak okazał się miłosierny dla dechy i jabłuszka

marzec...bo głupie pomysły rodzą się na wiosnę

kwiecień...bo Głuchołazy są nieśmiertelne

maj...bo autostop pokazał, że Rimini jest w Krakowie

czerwiec...bo przyzwyczailiśmy się do komarów

lipiec...bo Śnieżka jest piękna o 4 rano

sierpień...bo kino to nie tylko filmy, a filharmonia to nie tylko muzyka

wrzesień...bo prawo jest i piękno Tatr też

październik...bo to już czasami ostatni rok

listopad...bo Galowie żyją w Pradze

grudzień...bo Zygmunt to wyzwanie na 2011

bo życie jest spoko!
Dobrego Nowego!

sobota, 25 grudnia 2010

piątek, 24 grudnia 2010

24

Mój brat wypatrywał pierwszej gwiazdki przez lornetkę, nudził się jak mops i miał nadzieję, że jego prezent nie został owinięty w papier z Hannah'y Montan'y.
Teraz wydaje mi się to takie zabawne, ale jak ja byłam mała nie byłam lepsza. Pamiętam, że kiedyś oczekiwanie na kolację Wigilijną ciągnęło się niemiłosiernie długo. Razu pewnego w tym oczekiwaniu wpadłam na pomysł, że skoro to gwiazdka to moja zacna rodzina może dostać prezenty nie tylko od Świętego, ale i ode mnie. Wygrzebałam moje ulubione metalowe pudełko, gdzie trzymałam wszelkie broszki, powyginane pierścienie, urwane łańcuszki i całą gamę zgubionych koralików. Z kosza na śmieci wyciągnęłam papierki po michałkach i te zacne dary jakimi były te porwane łańcuszki, opakowałam w te papierki. Potem poszłam do Królowej Babci i te misterne prezenty schowałam pod tą choinkę, pilnując żeby nikt nie pominął i ich i żeby każdy dostał swój. No oczywiście radość mej rodziny była nie do opisania. Liczę, że każdy zachował do tej pory swój łańcuch. Tak mi się zdaję, że wtedy nawet Świętego pobiłam z ideą świątecznych podarków xD


Wesołych...

czwartek, 23 grudnia 2010

świątecznie

'Mamo, kup proszę papier do prezentów, tylko nie czerwony...'

kupiła...

Hannah jest jej za to bardzo wdzięczna...




Latorośl powiedziała, że jak jej owinę w to prezent to równie dobrze mogę mu go wcale nie dawać...
Drażliwa ta młodzież.
Poszliśmy na kompromis. Przystał na torebkę z misiem. W zamian za to zaszczycił mnie nie lada opowieścią.

'W ogóle co tam się Młody u ciebie dzieje, co? Opowiedz mi jakąś fajną historię'
'No nawet mam jedną. Ostatnio na wf gramy w rugby. Jeden kolo miał naszą piłkę. Więc podeszło do niego 3 chłopaków, jeden go trzymał, drugi bił po głowie, a trzeci kopał.'
'O Chryste. Nie masz lepszych opowieści?!'
'Jezu, to co mam ci opowiadać, że mam w czwartek na 9?'

o.O

Darowałam Młodemu dalszych opowieści, ta 9 mi wystarczyła xD

niedziela, 21 listopada 2010

Boi się Gardziejewska...

Boi się, boi...
Odkryłam u siebie lęk wysokości...
Całkiem niechcący...
Pierwszym symptomem była drabina. Myślałam jednak, że to bardziej brak zaufania do niestabilnego położenia i ruszającej się we własnym rytmie tego narzędzia szatana.
Samolotu nie biorę pod uwagę - nie mieści się w wymogach unii. 
Uśpił mnie skok na bungee. Gumka się spisała, w zasadzie przy rytmach Boys'ów nie było się czego bać.
Ale czort obudził się ponownie na ścianie wspinaczkowej.
Jezu.
No Bóg mi świadkiem, jak w połowie ściany drży mi noga. Raz prawa - zazwyczaj ona pierwsza zaczyna panikować, a potem głupia lewa bierze z niej przykład i jak mam za sobą 3/4 drogi to już mi się tam obie trzęsą, na przemian obijając się jeszcze o siebie. I się łobuzy jeszcze słuchać nie chcą! Mówię do nich, żeby się uspokoiły, a one mi tam galaretę serwują na wysokości 7m, gdzie bliżej mi do Pana Boga niż Lucka. Nie wspomnę o rękach, które zależnie od ich fanaberii, humoru i widzimisię, nie wiadomo kiedy odmówią mi posłuszeństwa. Ale im jest wybaczone, bo sprawują się dzielnie, nie to co te dwie 'dolne' sieroty... Jedynie kiedy nie miałam ciśnienia w nogach, to jak Trenerro kazał mykać po ściance z zawiązanymi oczętami. Dobra opcja - czego oczy nie widzą, temu nogom nie żal...
Jedyne co teraz planuję dla nich to zero litości. Muszą się cholery jedne dostosować i nie ma, że wysoko. Koniec. Jak będziemy spadać, to wspólnie przecież... chociaż znając je nie zdziwiłabym się gdyby tam zostały...

poniedziałek, 15 listopada 2010

praHa szanowni państwo...

Czeski film w naszym wykonaniu.
Podczas 7 godzinnej jazdy do Pragi, w kanarku czuliśmy się jak w amerykańskiej limuzynie...


Widoki też mieliśmy zacne...


Po owocnej podróży, po napojach wyskokowych raczyliśmy wypełznąć z auta i doczołgać się do hostelu. Z powodu braku miejsc w Emmie (wszystko zostało zarezerwowane przez Polaków) zmuszeni byliśmy zakwaterować się w Mozaiku...lansik


Pozostali mieszkali w Emmie...


Wieczorem była impreza...Grecy, Rzymianie, Galowie opanowali pokój 207...

Zrobiliśmy najazd na cały hostel, wygraliśmy batalię z Anglikami i zagarnęliśmy ich jako zakładników do naszego królestwa...Po drodze, ograbiliśmy magazyn z wieszaków, ołówków i haribo, połamaliśmy skrzynię, zalaliśmy prześcieradła i wymiętoliliśmy pościel... ale wszystko uszło nam na sucho :]


Rankiem z tej okazji, kazali pilnować szklanki, aby absynt było z czego popijać... co dla niektórych skończyło się to soczystą śmiercia...


Co niektórzy poszli w tym czasie zwiedzać uroki Pragi...
Niektórym się podobało...


Niektórym nie...


Na moście Karola psychodelą z małpiego gaju zawiało...


Ale nawet małpa nie zakłóciła piękna tego miasta...




Jeszcze tam wrócimy! sesesese...

poniedziałek, 1 listopada 2010

01.11.10


431 dni... 10344 godzin... 620640 minut... 37238400 sekund...

niedziela, 31 października 2010

halloween'owo

Królowa Babcia ogłasza:
No ktoś puka do okna, myślę - Ania, wołam - już idę, patrzę - zamaskowane bandziory coś o jakimś psikusie wołają. O mało na zawał nie zeszłam, nie otworzyłam i zadzwoniłam do was.
Ja:
Babciu luzik, dzisiaj halloween, dzieci się przebierają i chcą za to cukierki.
KB:
To mogli chociaż furtkę zamknąć. Pies nam ucieknie.
Rodzicielka:
Mamo nie bój się nic, nie otwieraj, to są koledzy Maksa, zaraz mu powiem żeby zamknął furtkę.
Maks:
Wziąć pałę czy baseball?

Z innej beczki:

Rodzicielka:Pamiętasz jak Ania miała może z 7 lat, przyjechała Dominika i mówi do Ani, że jedzie na groby do brata. Ania mówi, że ona też pójdzie na groby, a Ty stoisz obok i wszystko słyszysz i się jej pytasz, kogo ma na cmentarzu.
-no jak to kogo babcię...
-ale obie twoje babcie żyją. Jedna w Prudniku i ja tutaj...
-co za pech...

{jak zwykle pełna uroku i empatii dla bliskich}


Uroczo było też na maratonie:
23:50 - 01:15 Koszmar z ulicy Wiązów
O zgrozo. Baliśmy się! I to jak. Mieliśmy ulubiony stan, jaki się zazwyczaj miewa na horrorach oglądając je w pustym, ciemnym domu samemu...Mianowicie drgawka wbijająca  w fotel. Coś pięknego. I horror miałby dla mnie klasę, gdyby nie odpowiedź Frediego na 'pierdol się' nie za wcześnie byś chciała?
Było po horrorze...
01:30 - 03:00 Wrota do piekieł
Trailer pokazuje jedyne straszne sceny z tego filmu, reszta opiera się na tym, że starucha nie ważne czy żywa czy martwa, gryzie i ślini brodę głównej bohaterce. Z resztą robi furorę, jak wpycha jej całą rękę do ust, albo jak mucha wchodzi jej do dziurki od nosa, wychodzi drugą, wchodzi do ust, a na końcu wylatuje przy rodzinnej kolacji... Jednak brawa były jak 50 kilowy krzyż zwalił się jej na głowę {motyw obrony krzyża dalej na topie} a ona cała i zdrowa wypłynęła... Jako komedia 10/10
03:15 - 04:50 Czwarty stopień
Nuda. Zdecydowanie już na nikim nie zrobi wrażenia porwanie przez obcych. Straszna w tym wszystkim była tylko ta cała pani doktor...pobiła nawet od tą ropuchę  z 'wrót'...
05:05 - 06:30 Zejście 2
Opis sytuacji:
Dziadek był górnikiem i pewnego dnia szef im kazał zejść na sam dół, a on nigdy nie wrócił z ekipą.
'zeszli do piekła, a diabeł się wkurwił...' - tekst maratonu.

Epicki maraton jak to mawia kwiat polskiej młodzieży...

Wesołego Halloween!

4 litry

Po raz 9 postanowiłam się dosłownie wypompować na rzecz ludzkości.

-ten soczek z barbie to dla mnie?
-a co, róż pani nie pasuje? Mamy jeszcze z samochodami. Niebieski, zielony i czerwony.
-mhm to ja z żółtym poproszę.

Moje oddawanie nie było tak owocne w wydarzenia jak niektórych, którzy choć chcieli bardzo oddać,ale rady nie dali ze względu na otaczającą ich usta opryszczkę, tudzież podejrzenie ciąży, zrobienie testu a i tak ostateczną niezgodę na oddanie. Koniec końców, ci niektórzy oddadzą krew w bardziej dogodnym dla nich terminie, wierząc że następnym razem nie stanie im nic na przeszkodzie...nawet koniec świata...

czwartek, 14 października 2010

wtf?!

Budzę się na łóżku, patrzę w prawo, a tam z szafy wyłania się trójka rumuńskich dzieci. Siadają na brzegu łóżka i dwie dziewczynki szepczą do chłopczyka (tak, że ja wszystko słyszę) żeby się zapytał mnie która godzina, bo one mają farbę na głowie i nie wiedzą na ile nastawić. Każde z nich patrzyło na mnie nienawistnym  spojrzeniem, ale budzik ustawiły sobie dokładnie na 29 minut. Próbowałam z nimi porozmawiać, tak podejść je dydaktycznie, ale kiedy nasłały na mnie najmłodsze dziecię, które wsadziło sobie głowę w pomiędzy barierki, a potem wykręcało mi rękę stwierdziłam że mam gdzieś dydaktykę i próbowałam tą padlinę zrzucić z mej biednej rąsi. Niestety, przyczepiło się do mnie niczym gremlin przed wykiełkowaniem, więc nie wiedzieć w jaki cudowny sposób znalazłam się w innym pomieszczeniu i strzelam do ludzi z palców, poczym okazuje się że jestem simsem w grze sims i mam polecenie od samej siebie mordować, to morduję...ale chyba siebie powinnam za takie sny!

środa, 13 października 2010

uroki pracy zza kinowym barem

{uśmiechnięta zza baru}
-dzień dobry, co podać?
{gburowatym głosem klient}
-duży.
-ale co duży? Zestaw, popcorn, napój?
-no.
-...

{o nachosach}
-jaki sos do nachosów?
-a jakie są?
-serowy na ciepło i salsa na ostro.
-acha. serowy na ostro...

-dzień dobry poproszę frytki z sosem czosnkowym.
-takie rzeczy piętro niżej.

-co podać?
{babcia do trójki wnuków}
-jaki chcesz popcorn?
-duży.
-a ty?
-też duży.
-a ty?
-średni.
-dobrze, w takim razie 3 małe.

Witajcie w naszej kinowej bajce...:P

niedziela, 3 października 2010

'Przepięknie jest, tylko tlenu brak...'


Przycupnęłam sobie tak w Taterkach, na skraju skałeczki, o mało ze szczęścia się nie zesrałam, bo tak pięknie było. To nic, że lało, że wiało, że zimno było, że mgła wszystko zasłoniła. Dla mnie było przecudnie!

Przybyłam sobie w piąteczek, po trudach podróży pociągiem, autobusem, busem raczyłam przekroczyć tatrzański park narodowy i po jakimś kilometrze skręcić sobie w lasek. Gdy tak sobie w podskokach poprzez ten lasek szłam, uśmiechałam się do słonka i do chmurek (   )
to mym oczom w środku lasu ukazał się traktor... Jakoż, że 'stawy' to jedyne schronisko, które jest najwyżej położone nic tam nie dojeżdża. Jedzonko i wszelakie namacalne udogodnienia są wywożone traktorkiem, a potem na linach prosto do 'pięciu stawów'.  Nie ukrywam, że po mękach  wdrapywania się po czarnym szlaku, obładowana niczym baktrian byłam przeszczęśliwa, mogąc to wszystko rzucić i cieszyć się widokiem otaczających mnie szczytów, surowych, stromych i strzelistych jakich w Karkonoszach się nie spotka. W sobotę poszłam sobie samotnie (bo Monika piastowała dzielnie stanowisko recepcjonistki) do Morskiego Oka przez Świstówkę. Wszędzie było widać jesień, było też widać jak szlachta, która nie zhańbi się włożeniem górskiego pantofelka, przyodziewa białe adidaski i sunie dzielnie do Morskiego po asflacie, głosząc wszem i wobec nowinę, że idzie na wyprawę w góry.
Wieczorem dzielnie przycupnęłam u boku Monisi w recepcji, po czym mnie subtelnie wywaliła do rozdawania koców turystom, którzy już o 12 stwierdzili, że oni 'ani nie wejdą, ani nie zejdą'. O tym, że po górolsku woda rozmowna lała się wiadrami, strzepywanie i picie do kogoś było jak 4 posiłek wciągu dnia, już raczej nie muszę pisać.
Krzyżne (2112m n.p.m.)


Dnia następnego ruszyłyśmy tylko na Krzyżne. Tzn. miałyśmy w planach tylko zdobyć szczyt i powrócić. Tego dnia nie przewidywałam, że spotka mnie gorsze wejście niż na tej górce, gdzie krew w żyłach krążyła mi szybciej, a ciśnienie nigdy nie było tak wysokie. O ja głupia, jak mogłam się tak mylić. Na szczycie, nabrałyśmy ochoty na dalsze harce i hołubce. Zeszłyśmy pięknie (w zasadzie to zjechałyśmy po śniegu) z góreczki i polazłyśmy na kaszankę do Murowańca. Jak zobaczyłam to schronisko, to mówię, że może pieśń 'w murowanej piwnice' wzięła się z tego. Na co Monika popatrzyła tylko na mnie spojrzeniem nr 4, czytaj. głupszej etymologii nie mogłaś wymyślić. Jakaś Życzliwa usłyszała, że mamy w planach zdobyć Zawrat, dała dobrą radę żebyśmy się zastanowiły co robimy, rzuciła 5 zł na herbatę i się pomodliła.






Jak zobaczyłam Zawrat - zwątpiłam. Łańcuchy. Wyglądało to tak, że Monika na szlaku poruszała się jak kozica, ja jak koza. No  w zasadzie jak na pierwszy raz poszło mi nieźle. Ale nigdy nie zapomnę, tego uczucia gdzie widzę, jak musimy przylegać do skały, bo jak się lekko odchylimy i tak jakby puścimy to po nas... Zero zabezpieczenia, deszcz, wiatr, ślisko i moja zajebiście trzęsąca się noga. Błędem było odwracanie się za siebie, bo moja wiara z każdym krokiem była coraz słabsza. Na Zawracie to mi dopiero ciśnienie skoczyło. Było mi wszystko jedno,nawet się zbytnio nie przejęłam faktem, że rozbiłam o skały telefon. W porównaniu jak to się mogło skończyć, była to niewielka strata...
Siklawa


Kiedy dotarłyśmy na szczyt ogrom szczęścia jaki nam towarzyszył jest nie do opisania
Ja to w zasadzie dziękowałam Bogulkowi, że żyję. Dobrze, że wchodziłam tam z Bronką, bo pomimo że łgała mi w żywe oczy, mówiąc co łańcuch, że to już 'naprawdę ostatni', to mimo wszystko było mi to potrzebne.
W schronisku już stwierdziłam, że jestem tak wdzięczna, że mogę jeszcze stąpać po tym ziemskim padole, że pójdę nawet na msze do sali obok. Nabożeństwo trwało ok 30 min, dla niektórych i tak za długo, bez wariatów się nie obeszło - jeden Słowak wciągał kiełbaskę, czytał książkę i wołał coś, a drugi Polak udawał wielkiego ateistę.

Ostatniego dnia zwiedziłyśmy sobie wodospadzik, pstryknęłyśmy ostatnie focie, powiedziałyśmy 'pa pa' polance i stawom, która jedna turystka raczyła powiedzieć, że 'dolina pięciu stawów powinna się nazywać doliną jednego stawu i 4 ukrytych, na co przewodnik rzekł jej, coby taka cwana nie była'.

Z racji tego, że przeleniwe z nas panny wrzuciłyśmy plecaczki na liny, coby nam górole zwieźli. Jak zeszłyśmy z czarnego i doszłyśmy do stacji, nieco się zdziwiłyśmy że plecaków po prostu 'ni ma'. No to odbyło się mega szybkie zejście z zielonego pt. pościg za traktorem, który ma nasze plecaki. Złapałyśmy chłopaków przy  informacji, zobaczywszy jak wyglądamy z litością postanowili, że podwiozą nas do Zakopanego, nie przestrzegając przy tym ani pół znaku... Tam nam pomachali chusteczką na pożegnanie, my im równie obsmarkaną odmachałyśmy i poszłyśmy jeść na Krupówki.
Potem już bez większych ekscesów wróciłyśmy do dobrego Wrocławia, pełne wrażeń, emocji i obietnicą powrócenia...

Zawrat (2159m n.p.m.)

środa, 22 września 2010

You think it's over just because i'm dead. But it's not over. The games have just begun...

Kręci mnie i nęci 'Piła'. Zwłaszcza II część. Cudowne przedstawienie tego, jak ludzie nie potrafią ze sobą współpracować, jak ulegają panice, jak nie potrafią słuchać, jak nie doceniają tego co mają. Najlepsze jest to, że z każdej jego gry da się uratować. Fakt. Nierzadko 'dziwnym' kosztem, ale czym jest ręka, palec, trochę krwi w porównaniu z życiem?
Nie to żebym była pasjonatką okaleczania własnego ciała, rżnięcia kolegi piłą czy nadmiernego wypruwania sobie flaków... nie nie. Mnie fascynuje ta sfera psychiczna tego filmu... no nie myślcie sobie... No dobra podoba mi się jeszcze głos Jigsaw'a i makiety jego niecnych planów... Ale za kłaki wytargałabym Amandę, bo zabawa zabawą, ale wszędzie jest jakiś exit, a ona niczym M&M - leci w kulki (tak z resztą jak i nasz konkurs motywacyjny...).Więc wiecie...
Most people are so ungrateful to be alive. But not you. Not anymore... ]:>

'Paradoksy tych toksyn, które nam aplikują
Polegają na tym, że niekiedy dobrze smakują
...'

sobota, 18 września 2010

Shut up and drive

15 września 2010, godzina 8:00, miejsce: wiata przed WORD'em
Wcale mnie nie dziwi, że pogotowie jest naprzeciwko… Ciekawe ile mieli zgłoszeń zatrzymania akcji serca w ich okręgu…
Równo z wybiciem 8:00 rozbrzmiał się, wszystkim zdającym dobrze znany, głos sądu ostatecznego witającego na egzaminie państwowym z prawa jazdy kategorii B, praktycznego… Każdy głośno przełknął ślinę, ci co mogli przytulili się do mamuni, niektórzy sami się przytulili, reszta zapaliła papierosa…
Zaraz przyszedł jeden z egzaminatorów, podał jakie są zasady, pouśmiechał się i powiedział, że po wywołaniu naszego nazwiska, iść spacerkiem przez 2 olbrzymie parkingi(z racji tego, że brama główna cała rozkopana) i obiecał, że na pewno zaczekają na zdającego… Po ok. 10 tak wywołanych personach i stwierdzeniu, że przez remont i tak nic nie słychać, przyszło dwóch egzaminatorów, zza pleców wyciągnęli przeolbrzymi młot, rozwalili łańcuch na furtce i powiedzieli, że od tej pory koniec z hasaniem przez parking, egzaminatorzy będą po nas przychodzić… Nastąpiła dzika radość, oczywiście we wnętrz każdego zdającego.
Wybiła godzina i dla mnie. Przybył niejaki Krzyś i zaprosił na egzekucję mnie i jakąś niewiastę, co jej kazał stanąć na 'przystanku' …:
-pani x poczeka pod żółtą wiatą, a pani Gardziejewska pójdzie ze mną, dobrze?
-… no nie mam wyjścia.
-zawsze ma pani wyjście. Może panie nie przystąpić do egzaminu.
-brałam taką ewentualność pod uwagę (Bóg mi świadkiem, zwłaszcza jak miałam wstać na tą 8)
-ja tylko żartowałem.
-a ja nie.
Krzyś , przedstawił się że jest Krzyś powiedział co i jak i 'the game has just begun…' Wsiadłam do Clio z założeniem, że zaraz pewnie z niego wyjdę, to nawet nereczki nie ściągałam co się później okazało niewypałem, bo gniotła niemiłosiernie… Wyszłam z placu, wyjechaliśmy na miasto i oczywiście na dzień dobry dwa różne błędy, gdzie ja przez pół jazdy czekałam tylko na to, aż powie, żeby zjechać na bok i że wynik egzaminu negatywny… A tu jeżdżę i jeżdżę i końca nie widać… i chociaż tyle, że siary nie będzie w końcu już na tym mieście dobre 30 min się wożę… Wróciliśmy do WORD'u. Krzyś się nieco rozgadał na temat tych marnych dwóch błędów, ale gadał i gadał aż w końcu skończył:
-ma pani do mnie jakieś pytania?
-no ale co, nie zaliczyłam?
-nie no zaliczyła pani. Błędy też muszę omówić. Gratuluję
-{o kurwa!} o dziękuję !

poniedziałek, 13 września 2010




Uwielbiam JESIEŃ. Żadnej ironii w tym nie ma. Po prostu kocham jak te małe, niegdyś zielone listeczki, spadają i leżą takie spieczone na ziemi. Jak kasztanki, siejące postrach w maju, lecą bezwładnie, czyniąc niejednego śmiertelnika - człowiekiem z kasztaniakiem na głowie. Jak ludzie się spieszą z kupnem zimowego odzienia i jak na siłę udają, że jeszcze można biegać w krótkich elementach ubioru. Kocham jak pogoda z nas kpi. Jak jednego dnia może być słonecznie, pochmurnie, deszczowo, wietrznie, duszno i jak to, że gdziekolwiek się wychodzi trzeba tachać ze sobą walizę z ubraniem na każdą ewentualność. Kocham tą mroczność wieczorem i poranną mgłę. Cudo!!


wtorek, 7 września 2010

WC


[Wratislavia Cantans]



Z zewnątrz:
Kilometrowa kolejka po bilety, oddawanie odzienia wierzchniego do szatni, koncert, wręczanie kwiatów, przerwa, kupowanie książek, druga część koncertu, gromkie brawa, odebranie płaszczy, gnanie do domu na kolację i wreszcie zobaczenia, czego co ma akcję.

Od kuchni:
1,5h przed koncertem zbiórka wolontariuszy, obijanie się, rozwinięcie roll up'ów. 40 min przed rozdanie zadań, kto co robi – mi i AA przypadło w udziale rozdawanie kwiatów. 30 min przed, dziewoja od gongu stoi i sobie w niego wali, reszta sprzedaje książki, a my latamy jak głupie w poszukiwaniu niejakiej Olgi. Olga znaleziona w pokoju nr 7. okazała się rozdygotanym, kłębuszkiem… nie w zasadzie ona była kłębolem nerwów, bełkotała coś ciągle, a na proste pytanie, co z kwiatami – zje*** nas tylko, czego ich jeszcze nie mamy. No cóż… W końcu je znalazłyśmy, położyłyśmy gdzie nam kazano i na przerwie miałyśmy się zgłosić ponownie do nerwowej i jakże rozgarniętej Olgi, coby nas dalej poinstruowała. Koncert miodzio, wybija czas przerwy, a tu jakieś lasencje z podpierdółki, naszą fuszkę sobie przygarnęły i habazie wesoło wręczają. To my na przerwie biegusiem do nich z pytaniem o co c'mon, a te że tak no wyszło - zmiana planów (jakoś szczególnie nam przykro nie było), ale na pocieszenie mówią, że dyrygentowi kwiatunie na koniec wręczyć trzeba. Instrukcję wydały taką:
'druga część koncertu składa się z 2 utworów. Nie wiemy ile trwa drugi, dlatego po pierwszym pójdźcie po kwiaty i czekajcie na koniec. Jak pani dyrygent skończy ukłoni się, wyjdzie i wróci i wszystkim podziękuje to wtedy jej dacie. Dobrze? '
O.K.
'a i usiądźcie, gdzieś wyżej, coby was dyrektor nie widział i się nie denerwował'
Wtf?!

Poszły my na schody obczaić miejsca. Z poważaniem olałyśmy dyrektora i stwierdziłyśmy, że logujemy się w 5 rzędzie na skraju. Zadzwonili, że koniec przerwy, to wygodnie czekamy aż się skończy pierwszy utwór. Skończył się. To wstałyśmy i poszłyśmy po kwiaty, rzecz oczywista szalenie cicho i z gracją jak to przede wszystkim przystało na mnie. Nagle, co się okazało nie ma nigdzie AA. Zniknęła! Czekałam całe 2 min zza drzwiami, ale nie pojawiła się, więc zgarnęłam bukiecik, wzięłam deep wdech i lecę z powrotem na zacne miejsce. O i AA się znalazła. Czego, żeś ze mną nie poszła? Aaa, bo jak zboczyłam wzrok tego fotografa to mnie w fotel wbiło. Fakt. Wzrok jego mroził krew w żyłce. Najważniejsze, że mamy chwasty. Skończył się wg nas drugi utwór… i zaczął trzeci… a po trzecim była właśnie ta przerwa, o której białogłowym chodziło… Nic, przełknęłam ślinę, zanurzyłam się w fotel i modliłam o to, żeby nikt nie zwrócił uwagi na dziewczynkę, tłukącą się po zielsko… i przede wszystkim prosiłam Bogulka, o to żeby dyrektor był niedowidzący i niedosłyszący… Po skończonym drugim utworze, czekamy aż dyrygent wyjdzie i wejdzie z powrotem, a tu nagle zza winkla wyskakuje Jęcząca Olga z miną pt.' Co Ty na wczasach jesteś? Od 59sekund powinnaś być pod sceną!!!!' AA pognała, wróciła i teraz obie siedziałyśmy zatopione w fotelu… Po podziękowaniach, zgarnęłyśmy płaszcze i ulotniłyśmy się z prędkością światełka coby Jęcząca nie zdążyła niesłusznie coś rzec na nasz temat xD… Gromkie brawa dla organizatorów za brak organizacji… !!!
Wolę nie wiedzieć, jak wyglądała kuchnia artystów xD

piątek, 3 września 2010

Powrót Marnotrawnej

Bronisława wróciła. Tzn...no wróciła i nie, bo za tydzień jedzie z powrotem w Tatry. Ale co ona mi przywiozła! Cudowny folder ze zdjęciami... z każdą kolejną, oglądaną przeze mnie stroną, byłam coraz bliższa płaczu... Tęsknie niemiłosiernie za górkami i przyrzekam uroczyście, że i ja podbije szczyty i wszelkie doliny i dolinki na południowym-wschodzie. W końcu pracownik miesiąca może sobie na to pozwolić xD

wtorek, 31 sierpnia 2010

Powiem Wam, moi drodzy czytelnicy, że Lusija się uspokoiła po kradzieży boeingu. Nom, może dlatego, że Urszula zwana potocznie Właścicielką dnia następnego po owym uczynku, sprezentowała mi klucze do wszelakich możliwych wygód osiedlowych, czytajcie: piwnica, śmietnik, blokada wjazdowa i zacne boksy. Jak nieśmiało zajrzałam do boksów, po ówczesnym przekręceniu 1500 zamków i zameczków, to żem zadrżała. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie i mało miejsca wszędzie. O tak właśnie było. Przecież gdzie ja w tym schowku na miotły mam upchać swoją limuzynę?! Jedyna wolna powierzchnia była na ścianie koło sanek. No, ale w końcu czego się nie robi dla bryki z amortyzatorami. Ważne, że Lusjia przestała szczekać, nie wiem może zaabsorbowała ją obrona krzyża, grunt że już nie stoi z tasakiem na klatce schodowej jak wracam do hacjendy...

A tak btw to powiem Wam, że jako wakacyjne zajęcie w przerwie między krzyżem, korkami we wro i leniwym spoglądaniem w niebo, polecam obieranie brzoskwiń na przetwory. Ale tak ze 3 godzinki lekko i tylko tych z drzewa własnoręcznie zerwane, najlepiej jeszcze z pszczółką coby szybszy zryw był. No to taka dygresja o 1 w nocy.

Cya Bąble!

piątek, 13 sierpnia 2010




ale zapięcia nie ruszyli...

wtorek, 10 sierpnia 2010

time to say good bye...so bye bye bike

Wszem i wobec ogłaszam żałobę narodową. Otóż w zasadzie na własne życzenie jakieś nieliche bandziory zakosiły mi furę spod 'cichego kącika'. Jasny szlag i nie powiem co jeszcze by ich trafił, bo wyjątkowo nie wczas zabrali się za zły uczynek. Biedna ja i sponiewierana zostałam sama, bez środka lokomocji, zdając się już teraz jedynie na labirynt poprzestawianych i zmienionych tras tramwajowych, o autobusowych nie wspominając...Co mi pozostaje to usiąść w 90stopniach i uwolnić sadzawkę łez ku pamięci mej maszyny...amen!










Idę o zakład, że ta Ropucha spod 3. ma czym teraz po bułki jeździć!

sobota, 31 lipca 2010

31 lipca




teraz w Karpaczu czuję się jak na wczasach...nawet niebo jest bardziej niebieskie, trawa bardziej zielona, a hiena cmentarna bardziej szalona... z pozdrowieniami dla rodzinnej hacjendy!

wtorek, 27 lipca 2010

my garden is my soul or my soul is my garden?

Znacie to niesamowite uczucie, kiedy jesteście zziębnięci, odkręcacie kurek z ciepłą wodą i czujecie nagły przypływ gorąca...albo kiedy do rozgrzanej słońcem skóry przykładacie lodowatą butelkę wody? To uczucie szoku w pierwszej chwili, a potem ulgi? Lubię je. Jest takie...życiowe. Codzienne. Doznajemy szoku, który trwa - czasami dłużej, czasami krócej, czasami w ogóle nie wiemy że miał miejsce... a potem nieopisana ulga i myśl, że dobrze, że w końcu, że już, że tak miało być...
Ostatnio rzuciłam okiem na swój ogródeczek. Do niedawna nie zauważałam w nim nic oprócz pięknych krzewów, kwiatów, świeżej trawy i egzotycznych sadzonek. Ale gdy przetarłam przeciwsłoneczne, a raczej gdy mi szkło wypadło, to tak jakby przejrzałam na oczy. Chabazie. Miliony zielska. Przyodziałam gumiaki, motykę, chustę na kłaki i...'wyrwałam chwasta/y...'
Dobranoc.

sobota, 17 lipca 2010

Do pracy rodacy.

A i Gardziejewska raczyła wziąć się do roboty i w tym roku lato spędzam w Mieście Cudów. I o dziwo wcale łzy mi się nie cisną pod powieki z tego powodu. Wręcz przeciwnie. Jak tylko mogę oram swe pole w Cinema City, a w zasadzie niewiele brakuje i tam zamieszkam. Szatanem wcielonym jest to miejsce pracy, życie tam stracę i już nie mówię o mojej jakże ciężkiej orce, ale o namiętnym nadrabianiu wszystkich kinowych nowinek. Władzę w królestwie piastuje młodzież polska, więc wszyscy mamy już od permanentnego śmiechu zmarszczki dookoła głowy. Hołd składam Neli za wstawiennictwo u najwyższego i dobre słowo i wiem, że będzie najlepszym SV jakiego włości skromnego Cinema jeszcze nie widziały. Muszę też wspomnieć o ‘Misiu Pysiu’, bo jak skończy grzać dupę nad morzem, to wiem, że żyć mi nie da za barem i zamknie mnie w popcornicy…

No ale to nie wszystko. Jeszcze nie spoczywam na laurach. Zaciągnęłam się również, jako szlachetny wolontariusz przy Wratislavia Cantans. Jeszcze póki, co sceny nie kazali mi zamiatać, więc nie mam co opisywać, w samym temacie niewiele na razie się dzieje. Aczkolwiek jak jakiemuś śmiertelnikowi zechce się klasyki posłuchać, to festiwal takowy jest mu pisany, a coby się nie zdziwił, że ulotkę wręczę mu w mej skromnej osobie ja.

Po tym jakże owocnym wywodzie, wybaczcie moje Aniołeczki, ale udam się na spoczynek i zbiorę siły na kolejną walkę z Sunshine.

środa, 14 lipca 2010

Zwierzęta obronne...

Po ostatnich ekscesach naszła mnie refleksja odnośnie zwierząt obronnych. Rodziciele po powrocie z ojczyzny Królowej Elżuni mówili, że kruki są ‘very friendly’. Ponoć nie wolno patrzeć im głęboko w oczęta, bo skubane potrafią w przeciągu kilku chwil wydłubać nam nasze przecudne gałeczki. Noo w zasadzie mieć taką hodowlę kruków i człowiek śpi spokojnie. Ja z kolei po uważnych obserwacjach naszego kraju, przyznaję że dużą furorę i top trendy są komary. Także drugie miejsce dla nich. Ich działanie da się odczuć nawet przez tydzień (wiem z autopsji). No i trzecie zaszczytne miejsce przyznaję pani spod 3. Lussssi jest niezniszczalna, nic jej nie straszne, a ściany w wieżowcu broni jak Cerber Hadesu. Osobiście zostałam zlinczowana, ja i mój rower też. Dlatego sądzę, że to nie odległość do pracy zabije mój środek lokomocji, a Cerber… I tyle co z mojego 13letniego antyku zostanie…


poniedziałek, 5 lipca 2010

Kiedy ranne wstają zorze? o 4.




Przypadek. Sobotni wieczór miał być ostatnim leniwie spędzonym wieczorem w domciu. Szybki telefonik od Bronki, że jest idea oglądania wschodu słońca. Inicjatorami była niezwykła para Dz & I, więc bez większego zdziwienia ogarnęłam propozycję, jak zwykle mówiąc w hacjendzie, że idę spać do B. Do plecaka wrzuciłam tylko kurtkę, buty, dwie kanapki i starą czekoladę i pognałam przez łąki, pola i lasy do 'chaty na skale'.
Bronisława mówi, że ona nic nie wie i dzwoni się dowiedzieć czegokolwiek do Dz. Cześć, to jak robimy dzisiaj? Nooo yy słońce wstaje o…yy zaraz zadzownię. Chyba do słońca tak btw. I ostatecznie ustawiliśmy się o 1:30 koło Delikatesów coby spokojnym krokiem dojść na poranną, górską zorzę, zakrapianą porannymi promieniami. Tylko, że zanim mieliśmy dojść do tych promieni trzeba by jakoś przetrwać noc. A noc jest zła. Bo jest ciemno. A my nie mieliśmy czołówki. Tzn. nie no mieliśmy, ale tylko taką, co dawała światło na sprawdzenie godziny. Pomysł z kandelabrem nie wydawał mi się nawet taki najgorszy, ale na zbyciu był tylko dwuramienny, więc życie straciło sens, bo chcieliśmy co najmniej pięcio. Ostatecznie brat Moniki przytachał ze stryszku latarenkę samochodową, ale z racji strachu o zwierzynę łowną w karkonoskim parku darowaliśmy sobie tą idee. Ustaliliśmy, że bierzemy podręczny halogen, a Dz znalezioną przypadkiem czołówkę.
Po 1,5h snu, na wpół żywi ruszyliśmy na spotkanie ze wschodem. Najpierw do Białego, a stamtąd zieloniutkim na trakt. Najgorzej było na szlaku. Ciemno, kamieni to było więcej jak za dnia i dziwne odgłosy z krzaczorów. Ale ku chwale dali my radę i po dobrej godzinie od wejścia na szlak, byliśmy na trakcie. A tam przy świetle księżyca szliśmy już, a w zasadzie prawie biegliśmy na Śnieżkę. Nieustannie towarzyszyła nam poranna łuna wschodzącego słońca. Widok tak piękny, że nic nie jest wstanie oddać tego obrazu. Powiem jedno. Warto było się nie wyspać, olać ciepłe łóżko (nie dosłownie) i stracić płuca w połowie drogi, żeby około 3:30 – 4 wdrapywać się na Śnieżkę wraz ze wschodem.
W obserwatorium ludzi było więcej niż o normalnej porze. Wszyscy owinięci kocami, termicznymi i tymi zakoszonymi z pokojów. Każdy z worami pod oczami do kolan, trzęsącymi rękami trzymającymi kanapki i kapturem po samą brodę. To było jak kino w plenerze. And guess what? Było warte swojej ceny!
Po 30 min podziwiania jaki świat jest piękny i wytelepaniu nas przez wiatr, uroczyście pomachaliśmy ‘koronie’ i zeszyliśmy raźnym krokiem prosto do urny, żeby zrobić wszystko coby pierwsza dama nie sikała do kuwety…
Bejbisie moje, życzę Wam żebyście też przeżyli wschód słońca w górach. Ja mam skrytą nadzieję, że kolejna misja odbędzie się w Tatrach… i oczywiście zakończy się powodzeniem!




wtorek, 29 czerwca 2010

Młodzież Polska.

Czasami, a w zasadzie permanentnie wydaje mi się, że młodsze rodzeństwo z definicji jest upierdliwe i wk.rwiające dla pierworodnych.
{akcja rozgrywa się przed wypełnioną po brzegi lodówką, tak okrutnie pełną, że aż się z niej wszystko wylewa…}
-co jesz na kolację?
-parówki.
-wczoraj jadłeś.
-to jajka.
-jadłeś na śniadanie.
-bezsensu. W takim razie nie ma nic do jedzenia...


Nie wspomnę już, że kwiat młodzieży nielepszy. Poszłam z Seniorką rodu podlać chabazie do sąsiadów, bo tamci na obczyźnie wolą się zabawiać. Znalawszy uroczą konewkę, podlałam ze dwie doniczki, a potem poszłam szukać źródełka, bo zapowiadało się dłuższe lanie. W ścianie, w bluszczu ukryty magiczny mały zaworek, niestety nie spisał się jak trzeba, więc drugie, jedyne i ostatnie źródło wody to oczko. Z rybciami. I ich jedzonkiem. Noo trudno… Rośliny pić muszą. Przy piątym napełnianiu, trochę zwątpiłam w misję utrzymywania ogrodu przy życiu, bo albo kwiatki padną, albo te rybcie. I oboje z braku wody. Dobra, widzę że Seniorka luzik zapodała, więc nie będę gorsza i swą powinność czyniłam dalej. Ostateczny bilans to do połowy opróżnione oczko, osadzone na ściankach rybie jedzenie i przelane doniczki. No. Ogrodnik pełną gębą!

Nie ma to jak wiecznie młodzi i uroczy... i tak sto lat! xD

niedziela, 27 czerwca 2010

Zielona kanapa

Z brodą podpartą na rąsi, ze zrezygnowaniem w oczach, z nudą wiszącą w powietrzu przypadkiem znaleziona przez Bronisławę na allegro. Zniesiona z 8 pietra, wniesiona na 7. Wysłana do Karpacza, potem odesłana do kryształów, a na końcu osadzona w słonecznym mieszkanku w centrum. I pomyśleć, że sprzedać ją chciałam...Teraz na tą myśl serce mi się w drobniuteńkie kawalątka kraje...Fenomenem zielonej jest to, że co się na niej rzecze, to się spełnia. Jak niektórzy mają różdżkę, kulę, kociołek... my mamy kanapę! Dlatego pozbędę się jej tylko wtedy kiedy wyczerpie się abonament, pójdą sprężyny, albo zacznie sypać plagami na lewo i prawo... Nawet na fejsie mi wyszło, że najbardziej to ja kocham swoją kanapę. Normalnie z FB robi się CBŚ... :]

niedziela, 20 czerwca 2010

Ludicrously


I ja trafiłam w końcu do takiej instytucji jak biblioteka miejska… Z tej okazji focie pstryknęłam – sufitu, bo był doprawdy urzekający. W czytelni było jak w chińskiej herbaciarni, jak w Misiu, jak w moim życiu, czyli wszystko i wszyscy rodem z Burtona.
Obok mnie Monisia – leży na stole, ja odgięta na krześle, wena nam sprzyjała nie ma co. Naprzeciwko mnie jakieś chucherko ledwo wystające znad stołu, męczyło coś tak grubego, do czego ja bym w życiu nie zaglądnęła. Obok niego koleś z miną posągu, gdzie siedział najdłużej max 5min, co chwilę gdzieś chodził i zwiedzał. Dalej koleś w połowie łysy, drugą część włosów zaczesywał na łysą stronę. Naprzeciwko dziewoja, która żeby podłączyć laptopa zgasiła łysemu lampkę. Za nią inna, gdzie zanim się rozłożyła to już się zbierała do wyjścia. Była też elegantka w cekinach, biała dama z czerwienią na ustach i strażnik książek z pasem niezłomnego wojownika. Muszę przyznać, miejsce i ludzie sprzyjali nauce, zwłaszcza, że wygonili nas po 20 min, bo wietrzyli salę.

Co do pracy, sprawa wcale nie wygląda inaczej.
Ehe… Tak to jest, że albo poszukiwania pracy jest czynnością absurdalną, albo to życie mi podsuwa absurdalne oferty. Idąc na rozmowę, po drodze minęłam, jakiegoś napuszonego, afrykańskiego persa siedzącego leniwie na ledwo-trzymającym się murku. Nie drgnął nawet jak się do niego zbliżyłam… Domniemam, że nie miał na to siły puszek-okruszek. Poszukując budynku, do którego mnie zaproszono, modliłam się żeby to nie był żaden z tych sprzedających nagrobki… Jak się na szczęście okazało to była jakaś stodoła obok, gdzie trwał casting na sekretarkę księgowej, a gdzie ¾ było panów, którzy zwątpili w połowie w swoje atuty...

Dlatego po tak wyczerpującym tygodniu dobrze, że jest coś takiego jak weekend… Wolna sobota i pergola z ciastkami :)

czwartek, 17 czerwca 2010

love!

O ludu mój ludu!!! Zakochałam się! Natchnął mnie jarmark świętojański... Tak się przechadzałam i niechcący okiem rzuciłam... Słłłłłłłłit!!!!

wtorek, 15 czerwca 2010

uroki nieletnich

Czasami się nie dziwię Młodemu...

{telefoniczna konwersacja z Rodzicielką}
M: wiesz Ania, coraz bardziej się zastanawiam czy ty i twój brat jesteście aby na pewno z jednej matki...
j: co znowu zrobił?
M: dowiedziałam się dzisiaj, że 6 klasy wystawiają sztukę i Max nic nie powiedział, że w niej gra...
j: i co?
M: no bo pamiętasz przychodzi do niego taki Dominik...ten co to pół dnia u niego spędza...
j: no to co z nim?
M: to on miał w tej sztuce grać krasnala. I jego mama kupiła mu już czapeczkę, ale chłopak się załapał na poczet sztandarowy, więc nie gra w sztuce. I ona do mnie dzwoni i się pyta czy nie chcemy czapeczki. Ja sobie myślę, no po jakiego grzyba mi czapeczka krasnala, a ona mi mówi że przecież Max teraz gra krasnala... Rozumiesz to, nie powiedział mi że gra w sztuce krasnala!
j: mamo...ja mu się wcale nie dziwię. Czy ty słyszałaś jak to brzmi?
M: ...
{wyjątkowo łączę się z Tobą - Młody w cierpieniu... mam nadzieję, że Mama zrobi zdjęcia xD}

sobota, 12 czerwca 2010

Leniuszek...


Coś się mili państwo strasznie obijam. Ale to nie moja wina. Słoneczko tak praży, że nie jest wskazana jakakolwiek obciążająca praca... Grozi porażeniem, udarem, omdleniami itp. Nie ma co, zdrowie najważniejsze trzeba się oszczędzać. Także ja dbam o mój kwadracik, posprzątałam ładnie, pozamiatałam i teraz mały niech czeka na deszcze tropikalne coby się zanadto nie przemęczył:)a tymczasem ja i mój móżdżek idziemy się przywitać z zieloną trawką...cya!

piątek, 11 czerwca 2010

‘Powietrze pachnie jak malinowa mamba
Nikt nie przeklina, nikt nie mówi karamba…’







Jak się okazuje nie taka straszna wiosna jak ją malują. Po tropikalnych deszczach nastał czas, radości i słońca. Majowe weekendy, oprócz zwiedzania Japonii minęły pod hasłem Karkonoszy. Doborowe towarzystwo, wraz z brzaskiem Jutrzenki (po naszemu 14) ruszyło świetlnym tempem w stronę Ducha Gór. Było miło, niegorąco, niezimno, swojsko i prawie zdrowo. Motyw przewodni stanowił ‘mały głód’, papier toaletowy, bułki, ‘jednorazowy aparat’ ‘ułożyłaś się już kurwa’ i ‘wszyscy są, chałupa zamknięta?’. Co niektórzy się wieszali na skałach, ale przekupiliśmy ich obiadem, więc większych strat w ludziach nie było. Więcej pisać nie będę. Każdy wie jak to w górach. Albo się domyśla. Opisać się nie da, nawet jak się je ogląda setny raz…

środa, 26 maja 2010




Dobra. Ogólnie to nie chciałam się chwalić, bo słynę ze swej niebywałej skromności, prostoty, moralności i przyzwoitości... Tudzież moi poddani wystosowali odpowiednie błaganie, a że serce wielkie i dobre mam, postanowiłam je spełnić. Otóż drodzy państwo (i tu proszę fanfary) w istocie jestem już studentką 5 roku UE! Grube gratki, życzenia i pokłony mile widziane. Królestwo me całe się raduje, bal huczny urządzają na mą cudną cześć i szczycą się tym, że mają tak idealną Królową, która podołała niechlubnemu i złowieszczemu semestrowi. Także, jedną nóżką już Holiday, a druga jeszcze walczy o przetrwanie, ale świętować świętujemy i Wam moi wierni też pozwalam!

niedziela, 16 maja 2010

OOooo co to był za tydzień... Nie mógł się nijak inaczej skończyć jak tylko katarem i wszędzie rozbrzmiewającym kaszlem... Otóż moi drodzy juwenalia były i moja zacna 18. świętowana po raz 5. Oj pokazy światełek, grill na wałach, pochód, koncerty i to wszystko przykrapiane święconą wodą z nieba... Laaaało jak za czasów 97, ku chwale powodzią się jeszcze nie skończyło. Ale jest coś czym muszę się pochwalić... Dostałam medal...





Podpis mnie zabił...





laski na mnie lecą...jeeeeest!

niedziela, 9 maja 2010

Autostop, autostop wsiadaj bracie dalej hop…



Jak usłyszałam o tym w pierwszej chwili, to chciałam uronić łzę i schować się w kącik. Miałam 5 dni na to, aby psychicznie przygotować się na wyjazd z którego możliwe, że nie koniecznie wrócę… Z gilem do kolan i trzęsącą się wargą wymieniłam pieniążka, załatwiłam plecaczek i odwiedziłam kościółek. W sobotę, kiedy ranne wstają zorze, a my razem z nimi ruszyłyśmy pełne radości na spotkanie z przygodą.
Jeszcze nigdy pod Zetką nie widziałam tyle wiary… koło 300 person z plecakami czekało, aby uzyskać zacny numerek i wyprawkę od sponsora. Nie powiem, pokrzepiło mnie to co dostałyśmy. Z pewnością niebieska koszulka, bułka, red bull i prezerwatywy pomogą nam przetrwać na trasie. Po stu godzinach oczekiwania na start ruszyłyśmy z tłumem aż całe 100m do najbliższego przystanku, aby po raz ostatni przejechać się środkiem transportu publicznego.
Kierunek Bielany obrała większość. Miło się stało… Ta sama droga, z tym że my z kierunkiem na Kudowę, a Team naprzeciwko na Zgorzelec… Bronka uzbrojona w tablicę (tzn. w sklejoną kartkę A4) z napisem ‘Kudowa’, a ja klęcząca pisząca esej na drugim zwoju pt. ‘Ząbkowice’. I kiedy już byłam w trakcie pisania ‘e’, z dala usłyszałyśmy rozchodzący się, przepięknie brzmiący dźwięk klaksonu samochodowego… Pierwszy nasz zatrzymany samochód! Z limuzyny, od razu służąc nam swą pomocą, wyskoczyły poznańskie chłopaki oferując, że do samej granicy w Kudowie przesyłkę żywą dostarczą. Jak rzekli, tak też uczynili. Droga upłynęła nam miło, na błyskotliwych grepsikach i przy akompaniamencie CB radia. Na koniec chłopcy obdarowali nas czekoladkami i kamizelką odblaskową. I tu nasze drogi się rozeszły. Machając chusteczką na pożegnanie, odeszłyśmy na stację benzynową po kartony, co by nasza tablica była faktycznie tablicą.
Troszeczkę czasu straciłyśmy na granicy, co automatycznie wpłynęło na zmianę naszych planów i obrania drogi na Pragę. Miły Koreańczyk i jego sługa zabrali nas do stolicy, zostawili na stacji, pstryknęli foto i powiedzieli ‘bye bye’. No to baj. Tak przy okazji była to jakaś licha stacyjka przy autostradzie, gdzie nawet zakonnice nie chciały się zatrzymać, ale gdzie bułka z kabanosem nigdy nie smakowały tak dobrze. Po wielu minutach konwersacji z czeskim chłoptasiem i budowlańcami, udało nam się uzyskać jakże cenne informację, że troszkę nie na tej ‘pomie’ jesteśmy… I powiedzieli, że do kolejnej stacji na Linz czy Brno jest tylko 0,5km (swoją drogą nigdy, ale to nigdy nie wierzcie Czechom jeżeli podają odległości…te 0,5 km okazało się 3!). Ku chwale, budowlańcy podrzucili nas na tą co trzeba, pomachali i zostawili na pastwę kolejnej autostrady.
Cóż… po 1h błagania żeby ktoś nas podrzucił, doszłyśmy do wniosku, że nie znają tu litości, więc co nam pozostało jak nie własne nóżki? Tylko 6km do przejścia… Byłoby tylko… Ale po drodze trzeba było iść koło aut jadących 120km/h, przedzierać się przez krzaczory, skakać z murka, obchodzić jakieś wzgórze, iść przez pole ziemniaków i przeczołgać się przez rzepak… Ale się udało! Tam znalazłyśmy transport na Brno… Przemili tirowcy urzekli nas swoją dobrocią, powiedzieli nawet żeby nas chętnie zabrali do Polski, bo wcale im się nie widzi zostawianie nas o 1 w nocy na autostradzie…
Oj mi też się nie widziało, oj nie. Tym bardziej, że jak zobaczyłyśmy stację i drogę wylotową na Wiedeń i team, który siedział tam od 4h i próbował coś złapać. My stwierdziłyśmy że wracamy na autostradę i łapiemy coś na Bratysławę. Tylko, że złapanie czegokolwiek na autostradzie o 1 w nocy graniczyło z Cudem. Cud się zjawił… W postaci policji. I że niby mandacik, bo nie wolno łapać. Ale po jakże owocnych konwersacjach, panowie policjanci zawieźli nas na stację koło drogi wylotowej na Bratysławę.
Ale było ciemno. Czasu coraz mniej. To może Kraków? To Kraków. Zmiana drogi na Ostrawę, Powiem Wam, że bezcenne jest przebieganie przez 6 pasów na autostradzie o 6 rano i konfrontacja z policją, ale wyjście obronną ręką, bo bez mandaciku . Doszłyśmy na kolejną stację… Stację opuszczoną przez Pana Boga… 4h siedziałyśmy i machałyśmy tabliczką... i kto się zlitował? Koreańczyk. Wyrzucił nas na następnej stacji, a tam nas przygarną koleś co wiózł 200l jakiegoś wina, które i tak nam później odpalił. Na koniec w Ostrawie, po miłej gadce z policją że po autostradzie nie wolno chodzić, bo grozi mandatem (słowo daję oni wszyscy chyba mają takie regułki, które wygłaszają po czym nas puszczają i udają, że nas nigdy nie spotkali), gdzieś pod jakimś mostem miłe małżeństwo podwiozło nas do Cieszyna…
I tam nasza przygoda z autostopem się skończyła. Potem już tylko prymitywny PKS do Krakowa, spanie u sióstr zakonnych (niepozorne te pingwiny, np. windę mają taką, że nie jedna korporacja by taką chciała) i zwiedzanie wszystkich mrocznych dziur tegoż jakże urokliwego miasta…
Jedyne co mogę powiedzieć, to lepiej żeby się mnie nie pytano którędy do Krakowa… Wiadomo, że przez Czechy!

piątek, 30 kwietnia 2010

Rimini? zobaczymy...







TRZYMAJCIE KCIUKENSY!

oby chociaż czeską przekroczyć:P





Może Rimini innym razem, ale przygód było co niemiara...Sprawozdanie wkrótce!