poniedziałek, 5 lipca 2010

Kiedy ranne wstają zorze? o 4.




Przypadek. Sobotni wieczór miał być ostatnim leniwie spędzonym wieczorem w domciu. Szybki telefonik od Bronki, że jest idea oglądania wschodu słońca. Inicjatorami była niezwykła para Dz & I, więc bez większego zdziwienia ogarnęłam propozycję, jak zwykle mówiąc w hacjendzie, że idę spać do B. Do plecaka wrzuciłam tylko kurtkę, buty, dwie kanapki i starą czekoladę i pognałam przez łąki, pola i lasy do 'chaty na skale'.
Bronisława mówi, że ona nic nie wie i dzwoni się dowiedzieć czegokolwiek do Dz. Cześć, to jak robimy dzisiaj? Nooo yy słońce wstaje o…yy zaraz zadzownię. Chyba do słońca tak btw. I ostatecznie ustawiliśmy się o 1:30 koło Delikatesów coby spokojnym krokiem dojść na poranną, górską zorzę, zakrapianą porannymi promieniami. Tylko, że zanim mieliśmy dojść do tych promieni trzeba by jakoś przetrwać noc. A noc jest zła. Bo jest ciemno. A my nie mieliśmy czołówki. Tzn. nie no mieliśmy, ale tylko taką, co dawała światło na sprawdzenie godziny. Pomysł z kandelabrem nie wydawał mi się nawet taki najgorszy, ale na zbyciu był tylko dwuramienny, więc życie straciło sens, bo chcieliśmy co najmniej pięcio. Ostatecznie brat Moniki przytachał ze stryszku latarenkę samochodową, ale z racji strachu o zwierzynę łowną w karkonoskim parku darowaliśmy sobie tą idee. Ustaliliśmy, że bierzemy podręczny halogen, a Dz znalezioną przypadkiem czołówkę.
Po 1,5h snu, na wpół żywi ruszyliśmy na spotkanie ze wschodem. Najpierw do Białego, a stamtąd zieloniutkim na trakt. Najgorzej było na szlaku. Ciemno, kamieni to było więcej jak za dnia i dziwne odgłosy z krzaczorów. Ale ku chwale dali my radę i po dobrej godzinie od wejścia na szlak, byliśmy na trakcie. A tam przy świetle księżyca szliśmy już, a w zasadzie prawie biegliśmy na Śnieżkę. Nieustannie towarzyszyła nam poranna łuna wschodzącego słońca. Widok tak piękny, że nic nie jest wstanie oddać tego obrazu. Powiem jedno. Warto było się nie wyspać, olać ciepłe łóżko (nie dosłownie) i stracić płuca w połowie drogi, żeby około 3:30 – 4 wdrapywać się na Śnieżkę wraz ze wschodem.
W obserwatorium ludzi było więcej niż o normalnej porze. Wszyscy owinięci kocami, termicznymi i tymi zakoszonymi z pokojów. Każdy z worami pod oczami do kolan, trzęsącymi rękami trzymającymi kanapki i kapturem po samą brodę. To było jak kino w plenerze. And guess what? Było warte swojej ceny!
Po 30 min podziwiania jaki świat jest piękny i wytelepaniu nas przez wiatr, uroczyście pomachaliśmy ‘koronie’ i zeszyliśmy raźnym krokiem prosto do urny, żeby zrobić wszystko coby pierwsza dama nie sikała do kuwety…
Bejbisie moje, życzę Wam żebyście też przeżyli wschód słońca w górach. Ja mam skrytą nadzieję, że kolejna misja odbędzie się w Tatrach… i oczywiście zakończy się powodzeniem!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz